Spadochroniarze...




Chwile gdy siedzisz na tym miejscu …
samolot jeszcze nie ruszył…
serce już masz w gardle…
nogi już jak z waty…
ruszamy na pas startowy…
patrzysz po twarzach…
strach przeplatany z radością…
ekscytacja z niepewnością…
adrenalina zanurzona w lęku…
czujesz już rozpęd i delikatne wnoszenie…
do stabilizacji lotu jeszcze chwila…
myśli chaotyczne czy wszystko pójdzie tak jak należy…
lot stabilny, połowo drogi w górę za nami…
próba od stresowania…
oddechy, rozmowy, uśmiechy…
strach ma różne oblicza…
a ty dalej nie rozumiesz czemu wybrałeś właśnie ten strach…
czemu nie grasz teraz w szachy?
czemu nie pływasz…
albo nie jeździsz jako rajdowiec?
wszystko było by lepsze, bo stoisz twardo na ziemi…
a jednak wybrałeś spadanie…

drzwi otwarte strach zamieniony w skupienie…
dalej go odczuwasz…
ale teraz najważniejsze jest już tylko wyjście…
prawa noga w drzwiach…
prawa i lewa ręka wsparta o „futrynę”
sygnał…
wyskakujesz twarzą do odlatującego samolotu…
widzisz jak odlatuje, a ty po prostu spadasz…
nie liczysz jak kazali…
nie pamiętasz o tym…
zalał cię strach z adrenaliną…
raptownie zwalniasz…
patrzysz w górę…
czasza otwarta, wszystko gra…
jest dobrze …
żyje!
teraz tylko linki do sterowania…
lecimy…
rozglądasz się dookoła…
widzisz ludzi na spadochronach…
wszystko działa…
widoki miażdżą twoje zmysły…
z góry wszystko wygląda inaczej…
piękno zachodzącego słońca…
piękno otaczającej cię wody…
zieleń pod nogami…
z tej wysokości nie widać ludzi…
widzisz małe punkty…
to chyba samochody…
jest niesamowicie, bo lecisz…
było warto dla tego uczucia…
dla tej chwili lotu…
250 metrów do ziemi…
czas przygotować lądowanie…
100 metrów, ustawienie pod wiatr…
widzisz już źdźbła trawy …
zaciągasz linki aby wyhamować…
jesteś już na ziemi dziękując Bogu, że znowu dał łaskę…
że znowu się udało…
że jesteś cały…
że inni też bezpiecznie wylądowali…
patrzysz w niebo z dziwną nostalgią…
i wiesz, że pragniesz dalej to robić…
pomimo strachu…
pomimo lęku…
pomimo sygnałom organizmu i umysłu…
bo serce mówi, że zaczynasz to lubić…

Boże chroń wszystkich skoków!
opiekuj się nami…
nie pozwól nam spaść z wysoka…
i oby każdy skoczek nigdy
bardziej nie pokochał skoków od Ciebie!
I obym ja nigdy nie pokochała sków bardziej od Ciebie…
Bo Ty jesteś panem życia i śmierci!
Bo ty dałeś nam możliwość i łaskę…
Ty nas stworzyłeś…
i Ty dałeś nam pragnienie bycia bliżej Ciebie!

Znieczulica...




Każdy z nas ma odciśnięte piętno…
czasem domu…
czasem ulicy…
czasem innych przechodniów naszego życia…
czasem tylko sytuacji…
Każdy z nas coś niesie…
jedni niosą plecaki doświadczeń…
inni krzyże swojego życia…
jeszcze inni określone spodnie…

To warunkuje nasze zachowania, reakcje i czyny…
nie usprawiedliwia błędów, grzechów, przestępstw…
ale wpływa na kręgosłup moralny…

Widzimy wiele ludzi, którzy upadają, lub już lezą na ziemi…
niektórzy z nas nie chcą im pomagać
ale i nie chcą ich dobijać…
Może masz ich jeszcze w pamięci?
Może dalej przed zaśnięciem dostrzegasz ich wyraz twarzy…
Może w ataku śmiechu i rozbawienia
nagle oczami wyobraźni widzisz ich wzrok…
Albo szybko o nich zapomniałeś…

Moje przekleństwo i dar…
pamięć każdej osoby z ulicy mojego życia…
każdego zgnębionego…
każdego smutnego…
każdego w rozpaczy…
każdego w bólu…
każdego w cierpieniu…
każdego pokonanego przez nienawiść…
każdego…

W spokojnym powiewie dnia…
w monotonii codzienności…
w promieniach zwyczajności…
dziś…
oczami wyobraźni dostrzegam każdego
komu nie pomogłam…
kogo zignorowałam…
do kogo bałam się podejść…
dostrzegam ich oczy i duszę…
widzę ich jakby dalej stali tuż przede mną…

Ludzie wychowani przez przemoc
czasem okrywają inny sens życia…
niektórzy uczą się patrzeć na świat w innych kategoriach…
czasem zdarza się, że potrafią spojrzeć łagodniej na innych…
tych ludzi trochę jest na świecie…
z których nieustannie toczy się ból…
z których nieustanie wydziera się cierpienie…
rozejrzyj się i zobacz człowieka obok siebie…
rozejrzyj się i zobacz czy ktoś nie potrzebuje twojej dłoni…
rozejrzyj się człowieku!
za długo już idziesz ze wzrokiem wpatrzonym w siebie…



Okowy śmierci…



Zmysłowe doznanie powietrza
otula poprzez płynna substancję
rozchodzącą się po moim organizmie…
moja dolina śmierci, w której zawsze przegrywam…
moja rozpacz i przepaść, w którą skoczyłam…
lecz ta przepaść ma dno…
to nie jest przepaść mroku i zatracenia…
to tylko przepaść bólu i cierpienia…
smutku i rozpaczy…
bezsilności i strachu…
substancja mnie niszczy od środka…
substancja wyżera wszelkie dobro
jakie udało mi się wywalczyć…
wszelkie dobro jakie udało mi się wyskrobać
ze skorupy zwanym ciałem…
w przepaści nie ma nadziei…
tam się tylko spada…
brakuje mi tam jakiegoś spadochronu…
liny…
na dnie zawsze, jest już tylko trzask łamanych kości…
na dnie jest tylko śmierć…
Ludzie myślą, że umrzeć można tylko fizycznie…
w momencie zatrzymania akcji serca…
zatrzymania procesów chemicznych mózgu…
mylą się…
można przeżyć śmierć
własnego serca…
własnego umysłu…
własnego sumienia…

Śmierć ma wiele wymiarów…
i każdy wymiar, prędzej czy później
prowadzi do fizycznej śmierci…




Jeśli się uda...



Miałam sen…
 o plaży…
 o morzu…
 o spadaniu…
o emocjach…
 bólu…
 krzyku…
 cierpieniu…
miałam sen…
 o pomieszczeniach…
 o przestrzeni…
 o ciszy…
o uczuciach…
 strachu…
 smutku…
 rozpaczy…
to tylko sny…
nic nie warte chore wyobrażenia…
żyje w świecie pełnym chaosu…
czując się obcą w swym gatunku…
inna w swym bycie…
chciałam być kiedyś dobra…
 a mam serce z kamienia…
chciałam być silna i odważna…
 a jestem porażką…
chciałam być dumna i lepsza…
 a jestem tchórzliwa i brudna…
….
może to nie jest wina świata…
może to ja, jestem pomyłką…
może …

Świat runie od fali zła, którą sam nakręca…
Świat zgnije od fałszu, który rozpościera…
Świat zniknie od nienawiści, którą rozsiewa…
a ja zniknę razem z nim…
chyba że niebo istnieje…
to jest nadzieja że będę …
na zawsze…
wiecznie…
w lepszym miejscu…
jeśli tylko mi się uda…
jeśli tylko będę lepsza…



Dialog westchnień...





Wschody słońca skąpane
we krwi i błękicie krajobrazu…
promienie słońca uspokajają zmęczony już oddech…
potulny szum samochodów,
 który wzmaga się z minuty na minutę…
warkot rozmów i dialogi spojrzeń …
jednostajny krzyk ptaków …
tonacja kroków dookoła mnie…
dzieli mnie tylko szyba samochodu…
a dla świata jestem niedostrzegalna…
dym wypełniający płuca i przestrzeń…
chaos i harmonia myśli…
sprzeczności i ułudy…
kłamstwo oblane szarością oczu…
jakby siliły się na jakieś łzy…
lecz skorupa ta ich nie zna…
a może raczej zapomniała czym one są…
szepty wypełniają moje zmysły…
demony krzyczące o nienawiści…
tysiące twarz ludzi we mnie…
miliony spojrzeń i reakcji…
wieczność usypana płatkami
białych, czerwonych i czarnych róż…
Ścieszka ku czemuś co niedostrzegalne i odległe…
a tak bliskie i utęsknione…
korowód przygnębienia i porażki
pomieszany z myślami …
przepaść już pod jedną z nóg
lecz ciężar dalej nie przeważony…  





Upadek Cienia...




Dzisiejsza noc…
ostatnie noce….
Wspominam dawne noce…
budziły tyle lęku i obaw….
nauczyłam się kochać noc…
czerpać z niej satysfakcje…
z ciemności…
z mroku…
z ukrycia…
lecz nigdy nie przestała mnie wyniszczać…
człowiek przyzwyczaja się do wielu rzeczy…
do wielu uczuć, odczuć, emocji…
człowiek umie przyzwyczaić się do wszystkiego…

W ostatnich dniach runął mój filar…
podstawowa postać mego wnętrza została pokonana…
Cień poległ i odsłonił te istotę…
lecz nie ja go pokonałam…
świat to zrobił bez skrupułów…
Cień był pyszny w swym jestestwie…
liczył na to, że jest murem nie do przejścia…
a zniszczyło go niewiele…
czuje ulgę gdzieś wewnętrznie…
ten paradoks, przecież widzę konsekwencje…
widzę nagość swego wnętrza…
tak to prawda co wspominał o istocie…
jest to kruche i niepewne…
przelęknione i tak słabe…

przepaść krzyczy w moim wnętrzu…
kusi nocą do zrobienia tego kroku…
opatula mnie swym mrokiem…
szepce czule nierozważnie,
że w nagości swego wnętrza
jest pułapka dość skuteczna…
tak przyglądam się przestrzeni…
może wcale tam nie spadnę…
może wzbije się w niebiosa…
może latać się nauczę…
pragnę sprawdzić tę teorię…
pragnę zniszczyć swoje wnętrze…
lecz jest we mnie też wojownik…
on nie podda się bez walki…
co ciekawe nie jest maską mego wnętrza…
jest tu jakąś wspólną częścią…




Przepaść...



Ten szum oceanu…
wiatr smagający
pojedyncze kosmyki włosów…
dźwięk pomieszany
z ptakami, ludźmi i pluskiem wody…
ból zawsze był tylko zasłoną…
tak jak cierpienie czy smutek…
jak uśmiech i radość…
maski okrutne wciąż przysłaniające prawdę…
przysłaniające pustkę dziecięcą…
słowa jak brzytwa podrzyna gardło niewinności…
dotyk jak lina odbiera tlen prostocie…
przemoc niczym pocisk rozdziera wrażliwość…

wszystko jest ułudą tej brudnej skorupy…
na końcu zawsze zostaje bezsilność…
lecz nie jest samotna w tej drodze…
jest jeszcze strach i nienawiść…
nie do świata otaczającego skorupę…
nieustannie jej celem jest wnętrze truchła…

Każde uderzenie serca doprowadza mnie waśnie tu…
do tej krawędzi….
przepaści bez dna…
Cicho liczę, że na dnie jest lawa…
może ona wymarzę istnienie mojego jestestwa…
może ona usunie wszelkie ślady i dowody na moje istnienie…

Stojąc na krawędzi
coś ciągle mnie wstrzymuje…
niczym niewidzialna dłoń
kurczowo trzymająca mnie za ramie…
niczym niedosłyszalny głos
krzyczący zostań…
czasem sobie go wyobrażam…
jako czuły i ciepły…
pełen miłości i nadziei…

Patrząc w otchłań liczę sekundy,
Patrząc w otchłań czekam na sygnał…
sygnał do skoku bez spadochronu…