7. Miasto snów.... / Śniłam o lataniu...



Leciałam kiedyś w przestworzach…
towarzyszyło mi słodkie poczucie wolności…
tam wysoko nie było żadnych ograniczeń...
każdy sen o lataniu kończył się tak samo…
albo uderzałam w ziemie łamiąc sobie każda kość…
z przerażeniem wyczekując uderzenia…
albo zamykano mnie w klatce
abym nie mogła już wzlecieć…
wyrywano mi pióra jedno, po drugim...
ucięto skrzydła
abym nie mogła już uciec…
a w śnie miałam piękne skrzydła…
ogromne biało-purpurowe…
z czarnymi oblamówkami na końcach…

cóż naszym upadkiem z wysokości, są zawody…
a utratą skrzydeł, utracone marzenia…
od lat nie śnie już o lataniu…
częściej śni mi się upadek…
Jak próbuję znowu wzlecieć…
częściej śnią mi się kikuty skrzydeł…
które nigdy nie odrosły…
wieżowiec, na którym stoję w tym śnie
ma na nowy nauczyć mnie latać..
lecz jestem inwalidą, nie mam już skrzydeł…
moim jedynym przeznaczeniem w tym śnie
jest bolesny upadek…
upadek do jaskini przebrzydłej szóstki…

to tylko sny…
tak wiele mówiące o porażkach i słabościach…
ale to tylko sny…
już czas zmierzyć się serią niefortunnych i nieuniknionych
zdarzeń, które nigdy nie umarły w moim wnętrzu…

6. Miasto snów... / Ulice przebudzenia...



Magiczna noc …
czyste gwieździste niebo nad głową…
cisza śpiącego miasta…
grupki ludzi biegnących o świcie do swoich obowiązków…
zapatrzonych w rozpoczynający się dzień…
uwielbiam to obserwować z oddali…
widzieć ich twarze, mimikę …
słyszeć szum budzącego się miasta…
dawno nie wsłuchiwałam się w ten gwar…
dawno nie przełaziłam całej nocy w poszukiwaniu…
dawno nie wczuwałam się w ten bezszelestny
dźwięk budzącego się miasta…
ostatnio w ogóle przestałam się wsłuchiwać w cokolwiek…
skupiłam się na czym innym…
podróż do serca koszmarów stała się mozolna…
bezsensowna i pusta…
zawsze szukam…
szukam przyczyny a ona zawsze była oczywista…
podmuch wiatru na moście…
cisza cmentarza i mrok krajobrazu…
półmrok parków…
i muzyka prowadząca mnie w przestrzeń tego miasta…
 tak dobrze mi znanego…
poukładanego w tym chaosie…
poranne taryfy przecinające ulice…
znikające policyjne patrole…
i tłum wychodzący z bezpiecznych ostoi własnych żyć…
szeleszczący coraz bardziej na ulicach swojego życia…
i ja pomiędzy tym nieświadomym tłumem…
obserwująca i badająca każdy ich krok…

5. Miasto snów... / Kamienica lęków...



Kamienica lęków…
mroczne miejsce…
odbiera mi siły i chęć do życia…
znam każdy z tych poukładanych na pułkach lęków…
lęk…
przed samotnością…
do której paradoksalnie dążyłam…
przed uczuciami…
które zniszczyły mnie bez skrupułów…
przed miłością…
która budzi obrzydzenie i chęć ucieczki…
przed ludźmi…
który dalej niszczy moje myśli…
przed bólem…
który stał się codziennością…
przed złem jakie mogę komuś wyrządzić…
nieustannie blokowany w moich myślach…
przed bliskością…
nieustanie wracający jako patologia…
przed czarodziejem…
w którego oczach umarłam już dawno…
przed pustką…
która stała się niezbędna do sztuki przetrwania…
przed sobą…
jako dziecko którego nie znam
a nienawidzę ponad wszystko…

dużo tych trofeów…
zastygłych i nigdy nie wyczyszczonych…
pogrążonych w ciągłym mroku…

piętro…
drzwi zamknięte na klucz,
który nieustanie noszę na szyi…
wiem co jest za dziwami…
skrzypienie …
jestem już w środku…
piwnica…
mój pokój...
pokój hotelowy z piętrowym łóżkiem…
piwnica w tamtym przedszkolu…
zapałki…
papieros…
pasek z dodatkowymi dziurkami…
alkohol…
odór…
wanna z prysznicem…
głos czarodzieja już za moimi plecami…
przeklęta szóstka…

już nie umiem patrzeć na to z emocjami…
już nie umiem tego wspominać z jakimś
żalem…
cierpieniem…
bólem…
czy nawet nienawiścią…
zdarzyło się…
życie…
Ciągle słyszę to bezsensowne słowo…
wybaczenie…
wiem, że nic to nie zmieni…
moje zło jakiego się dopuściłam nie minie…
nie cofnę czasu…
życie…

oto mój przedsionek piekła…
cała kwintesencja kamienicy lęków…
to miejsce odbiera sens tego cyklu…
odbiera potrzebę tych tekstów…
odbiera wszystko…
logikę pisania, mówienia…
Może jutrzejsza podróż przyniesie jakieś zmiany…
może…
a może nie i wycieczka zakończy się właśnie tu…

4. Miasto snów... / Liceum...




Brukowane chodniki…
most nad torami…
działki i drzewa otaczające mnie dookoła….
kamienice sypiące się z tynku…
zatęchłe bramy…
tramwaje ulice pogrążone w ciemności…
jak dobrze znałam te miejsca…
jak długo przemierzałam je bezmyślnie
zabijając obrazy i myśli muzyką z słuchawek…
Nienawiść ukryła się w trawiącej mnie pustce…
ból i agresja wychodziły tylko pod wpływem…
na co dzień byłam poukładanym trupem…
koszmary o zombie…
ulice splamione krwią…
obozy przetrwania na szczytach budynków…
dziś wiem czym były te koszmary…
czym są te koszmary…
 ja jestem zombie…
niby człowiek ale martwy od lat…
nosząc w sobie ulice koszmarów
zaczęłam bać się samej siebie…
nie tej niebezpiecznej, złej i mrocznej…
tą część siebie znam aż za dobrze…
tej drugiej…
zabitej wiele lat wcześniej…
ukrytej w zakamarkach pamięci…
związanej łańcuchami powinności i obowiązków…
dziecko nigdy nie powinno czuć się za kogoś odpowiedzialne…
dziecko nigdy nie powinno starać się być już dorosłe,
nie z czyjejś decyzji i woli…
ale ja nie byłam nigdy dzieckiem…
byłam potworem opakowanym w kostium dziecka…
tylko tak dostrzegałam siebie w snach…
jako potwora …
czarodziej o to zadbał…
dziś znowu dostrzegam jego słowa…
znów rozważam czym one są…
zaklęcia, voodoo, czarna magia …
kłamstwa, w których nie dostrzegam obłudy…
pamiętam sny o śmierci…
wydawała się tak przyjemna…
koszmary oparte na otaczających mnie ludziach…
nie lubiłam wtedy towarzystwa…
kolejne noce bezsenności…
lub umęczone noce na ulicy koszmarów…
dziś zastanawiam się jak człowiek, głupi dzieciak,
może funkcjonować w takim systemie…
dostrzegam Kamienicę lęków…
dawno tam nie byłam…
bo mój największy lęk otacza i towarzyszy mi codziennie
jak tylko opuszczę dom…
nieustannie…
niezmiennie…
tego lęku nie da się uniknąć…
Chyba, że na bezludnej wyspie…

Ale czas obejrzeć kamienicę…


3. Miasto snów... / Gimnazjum...



Piętro gimnazjum…
miesiące nie przespanych nocy…
a kiedy sen już nadchodził
sny rozrywające istniejące jeszcze serce…
a może resztki tego serca…
serca…
chyba nie wiem już czym jest…
koszmary oparte na czarodzieju…
oparte na krwi lejącej się potokami …
oparte na lękach związanych z ludzką obecnością…
sny osadzone w pustce i ciemności…
ciekawy czas…
nienawiść pulsująca w moich żyłach…
a sny przepełnione były agresją i mrokiem…
ciekawy czas…

purpurowy potok gęstej mazi spływającej po schodach…
zakrzepłe kawałki chropowatej substancji zastygłe na poręczach…
odrapane ściany ze śladami wbitych paznokci…
piwnica pełna mroku i przyszłości,
tak niepewnej w tamtym czasie…
czarodziej kroczy tuż za mną…
w realnym życiu i w snach od lat…
czas wyjść już z tej szkoły,
ulica koszmarów mnie wzywa…

2. Miasto snów... / Podstawówka...



Wchodzę po schodach…
tak dawno tu nie byłam…
ledwo pamiętam tę szkołę…
jestem już na samej górze…
podstawówka…
trzy lata życia…
koszmary z tego czasu było tak banalne…
przynajmniej przez pierwszy rok…
pamiętam bójki na korytarzu…
ale to było później…
po czarodzieju…

nie pamiętam wszystkich koszmarów
z tamtych pozornie beztroskich czasów…

druga klasa podstawówki…
od tego momentu pamiętam każdy koszmar…
czarodzieja…
i jego magię…
od lat próbuję zrozumieć moc jaką włada…
od lat próbuję zrozumieć klątwy jakie na mnie rzucił…

koszmary oparte na doznaniach, zapachu i kłamstwach…
kłamstwach, które stały się prawdą moje wnętrza…
koszmary w ciemnościach kilku pokoi…
z kilkoma przedmiotami…
papierosem…
paskiem z dodatkowymi dziurkami…
i obłędem w oczach…

czas zejść z tego piętra…

Już czas pójść dalej…

1. Miasto snów.../ Pierwsze kroki...





Krystaliczny potok przezroczystej wody…
muskający bezszelestny wiatr…
kwiecisty zapach lasu…
dreszcz lodowatej wody w skwarze i upale,
tak kojącej i łagodnie otulającej…
barwy przestrzeni, bez opamiętania rozrywające myśli…
słodka barwa głosu szumiących drzew i śpiewu ptaków…

jestem w parku w mieście snów…
znam każdą kamienice…
każdy budynek nie jest mi tu obcy..
oto moja nowa podróż do serca snów…

park to jedno z niewielu przyjaznych miejsc w tym mieście…
będę wracać tu myślami w czasie spaceru ulicami miasta…
….
brukowany dziedziniec wielki gmach szkoły…
porwane flagi…
połamane ławeczki…
wchodzę przez duże toporne drzwi
od lat wyłamane w tym opuszczonym miejscu…
pierwsze moje koszmary…
pamiętam je za dzieciaka…
opierały się głównie na stracie ludzi mi bliskich…
rodziny, kolegów, ludzi, których znałam z mojego miasta…
aż uśmiech maluje mi się na twarzy…
koszmary oparte o plagę krokodyli lub dinozaurów…
niszczących miasto…
byłam wtedy dzieciakiem…
pamiętam przebłyski, że bałam się potworów…
szkoda, że tak szybko przestałam się ich bać…
a raczej dostrzegłam, że potwory siedzą w ludziach
i to ich należy się bać…
dziecko przestaje wtedy być dzieckiem…
dziwna retrospekcja…
nie lubiłam tej szkoły…
a zarazem w tych ruinach snów jest tyle wspomnień…
poszukam tu zrozumienia…
może jakieś stare zdjęcia przywrócą utraconą pamięć…
może zrozumiem, czemu utrata,
była wtedy największym lękiem….

Skazałam się na banicje…




Nie powinniście mnie szanować….
nie powinniście mnie lubić…
nie powinniście mi ufać …
żadne pozytywne odczucie jakie od was otrzymuje…
… nie powinniście …

coś się zmieniło…
nie jestem sobą…
ten stan mnie zabija…
a ja nie umiem z niego zrezygnować…
nie chcę z niego zrezygnować…
przez krótką chwilę…
przez jeden, drugi moment…
coś czuje…
coś prócz pustki i bólu…
prócz nienawiści i złości…
coś czuję…
cena jaką mi przychodzi za to płacić
jest okrutna i nieludzka…
jeszcze większa samotność…
jeszcze większy ból i nienawiść do siebie…
i ta utrata czego ważnego…
powoli szukam usprawiedliwienia…
powoli przyzwyczajam się do tego stanu…
powoli przestaje dostrzega w tym swoje zło…
ale noc jest bezwzględna…
ona nie zapomina…
ona nie wybacza…
ona nie usprawiedliwia…
jak tylko próbuje zamknąć oczy…
to noc wypomina mi wszystko…
upadla mnie bez skrupułów…
odsłania cały mrok…
całą winę…
całą prawdę…

Skazałam się na banicję…
kiedy patrzę na Ciebie Panie, odczuwam ogrom żalu…
smutku…
bólu…
zdradziłam Cię…
swojego Mistrza, Króla, Pana…
skazałam się na banicje…
cierpię ale nie mogę wrócić…
bo znowu będę sama…
znowu nic nie będę czuła…

Boże tęsknie za Tobą z oddali…
jak bym stała spragniona przy butelce wody…
na pustyni w skwarze i wycieńczeniu…
i nie mogę się napić…
bo sama tę butelkę wsadziłam do szklanej skrzyni…
którą zamknęłam na klucz i go wyrzuciłam…
umieram…
z własnej woli…
chcę uciec jak najdalej od Ciebie…
bo ta zdrada boli niewyobrażalnie…
żałuje…
Ale potrzebuje człowieka…
potrzebuje kogoś poczuć…
żeby poczuć siebie…
że żyje…
że nie jestem jeszcze trupem…
tak do końca…
ale żałuje…
bo to nie jestem ja…

Wezwanie z oddali...




Dziś tęsknie…
za sobą…
tą, którą byłam…
a może jeszcze gdzieś jestem…

dziś cierpię…
bo sprzeniewierzyłam się …
złamałam własne reguły za cenę…
cenę, której nie powinien nikt ponosić…
nikt nie powinien dźwigać tego brzmienia…
kiedyś nienawidziłam siebie…
dziś nienawidzę czarodzieja i siebie…
po tylu latach znalazł słaby punkt…
lecz nie odkrył tego, że uderzając w nich,
zatraci własną osobę…
nienawidzę…
cierpię…
staczam się…
….
dalej nie umiem pozbyć się
strachu przed gniewem ludzi…
przed ich ocenom…
przed ich zawodem…
dalej nie umiem wykorzenić troski…
o ludzi, których nawet nie znam…

wyczuwam głos gdzieś w oddali…
wzywam mnie do podróży…
drogi…
przygody…
męczarni w odkrywaniu własnych motywów…
powodów…

czuje już jej melodię…
lecz coś jeszcze mnie wstrzymuje…
ból nie przekroczył jeszcze nowej skali…
każda podróż do własnego mroku podnosi poprzeczkę…
znowu zbliżam się do kolejnej…
jeszcze tylko chwila…
moment…
a cierpienie i nienawiść zawładnie mym wnętrzem…
zepchnie mnie w odmęty własnych koszmarów…
tam będę szukać drogi,
która pozwoli mi zrozumieć dlaczego…

szeleszczący dźwięk spod stóp…
zapach powietrza w przestworzach…
odór własnego ciała…
strach własnych myśli…
 burza szalejąca pomiędzy chmurami…
i to puste spojrzenie w gładkiej tafli lustra…
znajdź mnie!
błagam…
proszę pomórz konającemu…
jestem w agonii własnych decyzji i wyborów…
odnajdź moje serce, bo życie trupa jest zbyt ciężkie…
odszukaj je …
proszę…
pragnę czuć coś więcej niż zło…
krajobraz utkany z kawałków szła i krwi
raniący od lat i odbierający człowieczeństwo…
powalone drzewa,
 które miały dawać pokarm i wytchnienie w cieniu…
słońce wypalające blizny na sumieniu…
zeschnięta ziemia na wiór, raniąca stopy emocji…
i klatki ostrokrzewów, nie rozkwitłych pąków róż,
trzymające w szachu uczucia obumarłe…
burza piaskowa
pozbawiająca dostrzeżenie prawdy własnego jestestwa…
całość otoczona murem zbudowanym z kłamstwa radości…
tym tu się stałam…
kimkolwiek jesteś…
odnajdź mnie…
bo ja już siebie nie widzę…
nic już nie wiem…
odnajdź mnie…
uratuj…
proszę…