Szept ex...




Noc…
ona nie wybacza błędów…
jest jak sumienie…
ciągle analizuje i przedstawia swe wyroki…
przypomina i wytyka…
moja noc nie wytyka mi teraźniejszości…
to wytyka mi sumienie…
noc wskazuje mi na przeszłość…
odbiera sen i przyjemność snów…
nie lubię nocy…
zbyt długo ukrywam się w jej mroku…
ostatnio chodzi mi po głowie wyjawienie mojego mroku…
ale wiem,
że nikt by tego nie uszanował…
że nikt by tego nie zrozumiał…
i że do póki czarodziej żyje…
jeśli istnieje jedna setna procenta, że on się domyśli…
nie wiem nawet jak, ale że jakoś się zorientuje…
wówczas odbierze mi wszystko…
sama nie wiem co może mi jeszcze odebrać…
odebrał mi rodzinę, życie i człowieczeństwo…
odebrał uczucia i uczynił ze mnie przedmiot…
….
stary znajomy zwracał mi uwagę na konsekwencje…
domyślał się od początku,
 lecz nigdy nie nazwał tego po imieniu…
nie on jeden nie nazwa tego po imieniu…
ja też nie umiem…

Dzieciaki myślą, że życie jest łatwe i beztroskie…
chyba nigdy nie byłam dzieciakiem…
wizualnie, intelektualnie tak…
dalej nim jestem…
niedojrzałym bachorem…
lecz podejście do życia mam przestarzałe…
chyba dlatego dogaduje się z dorosłymi ludźmi…
bo pomimo metryki, też wiem do czego są zdolni ludzie…

dziś toczę kolejne negocjacje ze swoim kochankiem…
błagam go żeby odszedł…
aby mi już odpuścił…
zauważam już drżenie rąk…
udaje, że go nie ma i że to niedobór magnezu…
tłumacze sobie te zachowania organizmu…

ulice nieustanie wzywają mnie do spaceru…
lecz wiem, że to nie będzie tylko spacer…
wiem jak to się skończy…
znam każdą miejscówkę gdzie znajdę guza…
niektórzy mówią żebym się popłakała i mi minie…
nieświadomi naiwniacy…
gdybym uwierzyła, że płacz rozwiąże te problemy
stała bym się słabym elementem, łatwym do opanowania…
a ja nie mogę pozwolić sobie na tę słabość…
jak i od lat nie mogę pozwolić sobie na ludzi bliskich, bo on ich zniszczy…
zniszczył we mnie wszystko co kochałam…
oprócz jednego…
……..
noc nie daje mi spokoju…
dręczy i krzyczy do mojego wnętrza…
gdybym mogła i cofnęłabym się w czasie…
dziś bym zaryzykowała utratę wszystkiego
na innych warunkach…
dziś bym wyraziła zgodę
na odwieczne spojrzenie, jak na ofiarę…

kochanek bełkocze,
 bo gdyby tak było szybko bym to załatwiła…
takie sprawy nigdy nie ulegają przeterminowaniu…
oto konsekwencja mojej decyzji…
to co musze nieść pomimo braku sił…
w milczeniu i osamotnieniu…
nikt nie może tego za mnie dźwigać…
i mimo, że przy podejmowaniu  decyzji tego nie wiedziałam…
to dziś już wiem i będę to gówno nosić…
pomimo krzyku nocy…
pomimo kochankowi, który też od lat uważa to za głupotę…
lecz dalej mnie zwodzi, aby w końcu w pierdzielić mnie do grobu…
jest jeszcze mój ex, który wraca w moich myślach…
i nęci mnie do znalezienia jakiegoś dilera…
i chyba on zaczyna niepokoić mnie najbardziej………



 

20. Miasto snów../ Zakończenie cyklu...



Witaj mój drogi kochanku…
dziś znów szukamy ofiary naszego szaleństwa…
popychasz mnie do zła, które trawi mój umysł…
lecz znaleźliśmy dziś kolejnego skurwiela…
Czasem zastanawiam się czy to ma zrekompensować,
to co straciłyśmy…
czy ma to być swego rodzaju sprawiedliwość…
bo przecież każdy z nich …
każdy bez wyjątku, to człowiek podobny do niego…
dlatego dziś znów walczymy…
ciężko mi już zliczyć porażki…
lubię ten stan…
stan agresji i nienawiści pulsujący w moich żyłach…
lubię patrzeć w oczy skurwieli, stających przede mną…
są tacy jak czarodziej…
są tacy jak ja…
źli do szpiku kości…
….
ostatnio dużo myślałam o swoim
brudzie i nienawiści niszczących moje wnętrze….
pierwszy raz nie potrafię zakończyć cyklu…
w tym świecie, w tym miejscu, można zobaczyć tylko dwa…
ale cyklów było więcej…
wezwanie róży…
gniew fal…
oddech wiatru …
i wiele innych…
było ich wiele…
spłonęły wraz z resztką człowieczeństwa…
ale dziś nie potrafię skończyć tego cyklu….
zbyt wiele tekstów się nie nadje…
zbyt wiele zła i przemocy jest w tym cyklu…
to nie może się tu znaleźć…
kiedyś chciałam aby to miejsce było pozbawione zła…
bólu…
nienawiści…
gniewu…
lecz nie zawsze potrafię to uczynić…

pisałam o snach…
więc na koniec opiszę ostatni sen…
sen z przed paru miesięcy kiedy postanowiłam złamać fundament…
….

Śniłam o przedmiocie, które stworzyło fundament…
przedmiot był okryty klątwą…
rzucił ją czarodziej…
Fundament stworzył trzy narzędzia…
jedno zostało zepsute, bo nie było tak mocne…
dwa pozostałe rozpierzchły się po tej porażce…
nie ma ich już w budynku, który stał w tej przestrzeni…
właściciel budynku podjął decyzje o zburzeniu tej ruiny…
zniszczył fundament rękoma, które sobie na to nie zasłużyły…
i tak powstają nowe fundamenty…
oparte na gniewie i nienawiści…
materiałem spajającym stało się zło…
fundamenty są już na wykończeniu
lecz przedmiot, właściciel dalej zastanawia się
nad trwałością tej konstrukcji…
….
róża, opleciona koronką pokoju…
symbol mający na celu pamiętać,
 że zło nie zbuduje nic trwałego…
symbol że nie nienawiść tylko niszczy…
i nie mogę…
nie wolno mi za nią podążać…
znam cenę jaką trzeba z nią zapłacić…
wiem czym wtedy jestem…
a jednak znów to właśnie ona…
nienawiść stała się moim towarzyszem podróży…
skrzętnie ukrywana pod uśmiechem i radością…
dobrze, że ludzie nie patrzą mi w oczy…
dobrze, że ludzie nie interesują się mną…
dobrze, że patrzą tylko na siebie i swoje poczucie…
dobrze, że im nie zależy na mojej osobie…
wtedy jest łatwiej…
łatwiej zabija się siebie…
trochę to już trwa…
lecz ciężko znów wykorzenić troskę i jakiegoś rodzaju dobro…
ciężko to zniszczyć, jak przyzwyczaiło się do takiego funkcjonowania…
a jednak w moich snach  ta róża do mnie wraca…
a jednak przypomina mi jak wiele mogę jeszcze stracić…
i przypomina mi, że nie potrafię zabić
tego jedynego uczucia miłości, jakie trawi moje serce…
jakim darze tego dzieciaka i jak bardzo nie umiem się jej pozbyć……….

19. Miasto snów... / Nowy lokator...



Jestem przed małym domkiem…
to nowe mieszkanie w tym świecie…
to nowy lokator…
ostatnio czasem tu przychodzę…
nie wiem czy te sny dają ukojenie…
dają pewną przyjemność, której jeszcze nie rozumiem…
wewnątrz znajdują się różne miejsca…
różne przedmioty …
to raczej przyjemne sny…
niestety kończą się koszmarem…
nie przez lokatora a konsekwencją jaka się z nim wiąże…
to najnowsze budownictwo w mieście snów…
to nowa dzielnica pozbawiona przeszłości tego miasta…
albo może przeszłość jeszcze jej nie znalazła…
Boje się, że kiedyś tu zawita
i te sny staną się najgorszym horrorem…
a widziałam już, że obrazy kręcą się dookoła tego osiedla…

Mieszkaniec …
Nowy lokator…
lubię te sny…
posiedzę z nimi na schodach…
popatrzę dokładniej co mi dają, a co zabierają…
bo one nie są niewinne…
nie są dobre i grzeczne…
są złe w swej naturze…
podstępne w swym bycie…
lecz nie przynoszą jeszcze zmęczenia…
lecz kiedyś nadejdzie dzień, że będą męczące i trudne...
Nic co złe nie daje ukojenia…
zło czasem maskuje się aby coś zasłonić…
ciekawe co zasłania to zło…
co próbuje ukryć pod płaszczykiem chwili przyjemności…….

18. Miasto snów... / Przedmieścia...



Wspominam dziś sny o uczuciach…
o radości tej prawdziwej nie udawanej,
która maluje mi twarz…
o poczuci bezpieczeństwa tym realnym a nie tym,
 który sama sobie musze wywalczyć…
o wstydzie adekwatnym i dobrym
a nie tym, który trawi mnie na co dzień…
o bezsilności tej normalne jaką każdy musi odczuć…
a nie tej, która towarzyszy mi w każdym kroku…
o strachu jaki przychodzi gdy zjawia się zagrożenie…
a nie tym, który prześladuje mnie od lat…
o ufności jaką ludzie siebie darzą…
a ja zapomniałam co znaczy ufać…

wspominam je na przedmieściach wspomnień…
przyglądam się starym wyblakłym obrazom…
jakbym widziała w nich nie siebie…
lecz kogoś mi obcego…

wspominam dziś sny
o wstręcie, który towarzyszy ludziom,
na przykład przy różnych zapach…
a nie zakaż dym razem gdy spoglądam w lustro…
o stracie, który pojawia się przy stracie kogoś nam  bliskiemu
a nie gdy wspominamy dzieciństwo…
o nienawiści, o której ludzie głównie słyszą w wiadomościach…
a nie codzienności jaka mnie przepełnia…
o czułości którą każdy jakoś doświadczył…
a nie tej nad którą nieustannie muszę się zastanawiać…


Uczucia to ciekawa rzecz…
ciężko się ich wyzbyć…
lecz gdy istocie uda się ten akt desperacji
staje się pusty i pozbawiony życia…
emocje to co innego…
ich nie da się pozbyć…
są chwile jak podmuch wiatru…
lecz zbyt długie trzymanie ich w ryzach
powoduje huragan, który niszczy wszystko
co spotka na swojej drodze…

Przedmieścia już za mną…
czas iść dalej aby ujrzeć
gdzie poprowadzą mnie marzenia senne…..

17. Miasto snów... / Sen o miłości...



Nie zawsze żyłam z kamieniem,
które nieustannie bije w mojej piersi…
Nie urodziłam się z chłodnym wzrokiem na uczucia…
Nie stworzono mnie kreaturą
pozbawioną ludzkich odruchów…
Kiedyś taka nie byłam…
Pamiętam sen o miłości…
przyśnił mi się tylko raz…
wtedy kiedy podjęłam ostateczną decyzję…
decyzję, która zrzuciła mnie w otchłań pustki…
był to sen o rodzinie…
nie tylko mojej jako rodzice, kuzyn, wujostwo…
ale o rodzinie, którą miałam założyć jak dorosnę…
był to sen beztroski i malowniczy…
pełen uczuć tak intensywnych i ciepłych…
lecz każdy sen kiedyś się kończy…
Ten nigdy już do mnie nie wrócił…
jak i uczucia nigdy już nie powróciły…
nie żałuje…
ani uczuć…
ani miłości…
ani snu…

ani miłości……
kiedyś Sumienie w łagodnym śnie
powiedziało mi, że nie znam miłości…
a to co ją nazywam, jest czymś innym…
pewien mądry człowiek potwierdził te słowa…
lecz jak rozróżnić kłamstwo od prawdy…
jak rozróżnić smak gruszki od jabłka
jeśli nigdy się ich nie kosztowało….

W tej plątaninie snów
dostrzegam przedmieścia wspomnień…
tam mnie jeszcze nie było…
nie pamiętam już tych snów…
a jednak powracają w tym mglistym poranku…
powracają abym pamiętała…..

16. Miasto snów... / Plac zabaw...



Huśtawki kołyszące się na wietrze…
zniszczony domek połączony ze zjeżdżalnią…
zielony podrapany dach,
 na który zawsze się wspinaliśmy…
Płacząca wierzba z gałęziami sięgającymi ziemi…
fontanna, w której nigdy nie było wody…
piaskownica, która bardziej przypominała kupkę wysypanego piachu…
zniszczona wydepta trawa…
dokoła walące się ogrodzenie, na które każdy z nas się wspinał…

tyle pamiętam..
tyle ukazują mi sny…
całe moje dzieciństwo, ukazane w tym jednym miejscu…
to jedyny sen jaki mam o tamtych czasach…
o siebie w cholernej błękitnej sukieneczce
w białych rajstopkach i lakierkach…
z upiętymi, rozpuszczonymi włosami z masą spineczek...

nie wiem czemu w tym śnie zawsze wyglądam tak samo…
i zawsze jestem w tym samym miejscu…
nawet nie wiem czy to beztroski sen…
ten plac zabaw…

przypatrując się z daleka wydaje mi się,
 że byłam szczęśliwym dzieckiem…
beztroskim, odważnym, śmiałym…
głupim…
nie umiem spojrzeć na to dziecko łagodnie…
nienawidzę tego dziecka…
nienawidzę jego uśmiechu i radości…
śmiałości do ludzi i ufności…
z drugiej strony dzieci takie są…
lecz dalej nie umiem zaakceptować tego w sobie…

Wiem z czego wynika mój strach przed dziećmi…
nigdy nie chodziło o to, że one mi coś zrobią…
nienawidząc siebie z tamtych czasów,
pragnąc zniszczenie siebie z tamtego wieku,
obawiam się, że kiedyś zapragnę zniszczenia jakiegoś dziecka…
że stanę się dla nich tym, czym jest dla mnie czarodziej…
ten strach budzi obrzydzenie od dzieci…
strach przed dziećmi i tym samym sobą samą…
paradoksalnie sen o placu zabaw właśnie to mi pokazuje…
ukazuję prawdę tego właśnie lęku……..




15. Miasto snów... / Sumienie…



Ogromny budynek…
wygląda jak centrum handlowe...
ruchome schody i szklane witryny snów…
sny mało istotne i nie wnoszące nic…
a jednak dające pewien rodzaj wytchnienia…
stojąc przed jedną z witryn obserwuje sny codzienności…
nienasycone i mało znaczące …
mijające mnie twarze ludzi których nie znam…
beznamiętny tłum tworzący tylko tło…
bezbarwne krajobrazy będące tylko dodatkiem…
jest tu piwnica…
znam jej mieszkańca…
a może pracownika…
widuję się z nim czasem…
potrafi być pomocny, miły i łagodny…
ale jest również bezwzględny i bezlitosny…
dobrze zbudowany mężczyzna,
z zarostem i szarych oczach pozbawionych duszy…
kiedyś był mi katem…
później opoką…
dziś wrócił do starego fachu…
na imię ma Sumienie…
ma doskonałą pamięć…
świetnie zna błędy, porażki i uczynki…
czasem usprawiedliwia niektóre z nich…
ale tylko czasem…
częściej wydaje wyrok i wykonuję karę…
ostatnią jego karą było podtapianie i przypalanie…
wyrywanie paznokci i zębów…
kreatywnym jest narzędziem…
Pamiętam sen, w którym mnie ratował…
to jeden z bardzo nielicznych snów,
który dał mi ukojenie…
wtedy go polubiłam…
od tamtego momentu nie potrafię go znienawidzić…
nie powinno mnie to dziwić z ludźmi też ta mam…
nie zależnie jak daleko się posuną
jak wielką krzywdę by mi nie uczynili…
ich tez nie potrafię znienawidzić…
jeśli raz kogoś polubię nie potrafię już tego odwrócić…
dobrze, że z zaufaniem tak nie mam…
z natury i zasady nie ufam ludziom…
dlatego tez często pod wątpliwość poddaje wyroki sumienia…
jemu też nie ufam…

ostatnimi czasy chciałam zmienić sumienie…
pragnęłam aby stał się spaczonym tworem…
jednak ten czas zmiany jego wizerunku już minął…
powinnam się tym zająć wiele lat temu…
teraz mogę tylko obserwować jego poczynania…
i werdykty jakie na mnie wydaje…
Siedząc w piwnicach sumienia nasłuchuje oskarżeń…
Czekając niecierpliwie na wyrok odczuwam pewien żal…
żal, że sama dla siebie, jestem nie przychylnym i niewzruszonym katem…

14. Miasto snów… / Poddasze ukojenia…



Przeszłam przez jaskinię …
od lat niezmiennie przechodzę przez jej odmęty…
od lat dostrzegam więcej szczegółów w jej głębinach…
chyba mój wzrok już się przyzwyczaił do mroku jaki tam panuje…
nauczyłam żyć się pomiędzy tymi zdarzeniami…
ale w końcu dotarłam tutaj…
do tych snów…

Ludzie tu są przychylni mi…
prawdziwi w swych słowach…
czyści w swych zamiarach…
pozbawieni zła w swoich oczach..
lubię te sny…
tak rzadko je mam…
Kobieta o tęczowych oczach…
tak pięknych i łagodnych…
Dwóch mężczyzn tak podobnych do siebie…
tak łagodnych i dobrych…
nie pragnących niczego ode mnie…
tylko obecności i zapatrzenia w bezmiar dobra w ich oczach…
podmuch wiatru otulający i łagodzący moje zmęczenie…
zawsze budząc się z stąd, odczuwam tęsknotę…
pomimo wyspania i radości dalej pragnę tam z Nimi być…
Tęsknie za Nimi…
i czasem wydaje mi się, że i Oni tęsknią…
moja oaza spokoju…
moje ukojenie…
każde moje dobro jest Ich…
Oni nim władają i ofiarowują mnie nim…
gdybym umiała kochać…
to była by Ich miłość…
dobra i pozbawiona brudu…
Dziś posiedzę z nimi w tej łagodnej ciszy…
i porozmawiam bez użycia słów
o świecie, który jest pozbawiony lęków…
który jest dobry, czysty i szlachetny…
Jak Oni w moim śnie…








Teksty  8-13 z serii Miasto snów nie pojawią się na blogu z uwagi na zbyt osobistą treść... ogólnie nigdy nie ujrzą światła dziennego, po zakończeniu cyklu zostaną zniszczone...

7. Miasto snów.... / Śniłam o lataniu...



Leciałam kiedyś w przestworzach…
towarzyszyło mi słodkie poczucie wolności…
tam wysoko nie było żadnych ograniczeń...
każdy sen o lataniu kończył się tak samo…
albo uderzałam w ziemie łamiąc sobie każda kość…
z przerażeniem wyczekując uderzenia…
albo zamykano mnie w klatce
abym nie mogła już wzlecieć…
wyrywano mi pióra jedno, po drugim...
ucięto skrzydła
abym nie mogła już uciec…
a w śnie miałam piękne skrzydła…
ogromne biało-purpurowe…
z czarnymi oblamówkami na końcach…

cóż naszym upadkiem z wysokości, są zawody…
a utratą skrzydeł, utracone marzenia…
od lat nie śnie już o lataniu…
częściej śni mi się upadek…
Jak próbuję znowu wzlecieć…
częściej śnią mi się kikuty skrzydeł…
które nigdy nie odrosły…
wieżowiec, na którym stoję w tym śnie
ma na nowy nauczyć mnie latać..
lecz jestem inwalidą, nie mam już skrzydeł…
moim jedynym przeznaczeniem w tym śnie
jest bolesny upadek…
upadek do jaskini przebrzydłej szóstki…

to tylko sny…
tak wiele mówiące o porażkach i słabościach…
ale to tylko sny…
już czas zmierzyć się serią niefortunnych i nieuniknionych
zdarzeń, które nigdy nie umarły w moim wnętrzu…

6. Miasto snów... / Ulice przebudzenia...



Magiczna noc …
czyste gwieździste niebo nad głową…
cisza śpiącego miasta…
grupki ludzi biegnących o świcie do swoich obowiązków…
zapatrzonych w rozpoczynający się dzień…
uwielbiam to obserwować z oddali…
widzieć ich twarze, mimikę …
słyszeć szum budzącego się miasta…
dawno nie wsłuchiwałam się w ten gwar…
dawno nie przełaziłam całej nocy w poszukiwaniu…
dawno nie wczuwałam się w ten bezszelestny
dźwięk budzącego się miasta…
ostatnio w ogóle przestałam się wsłuchiwać w cokolwiek…
skupiłam się na czym innym…
podróż do serca koszmarów stała się mozolna…
bezsensowna i pusta…
zawsze szukam…
szukam przyczyny a ona zawsze była oczywista…
podmuch wiatru na moście…
cisza cmentarza i mrok krajobrazu…
półmrok parków…
i muzyka prowadząca mnie w przestrzeń tego miasta…
 tak dobrze mi znanego…
poukładanego w tym chaosie…
poranne taryfy przecinające ulice…
znikające policyjne patrole…
i tłum wychodzący z bezpiecznych ostoi własnych żyć…
szeleszczący coraz bardziej na ulicach swojego życia…
i ja pomiędzy tym nieświadomym tłumem…
obserwująca i badająca każdy ich krok…

5. Miasto snów... / Kamienica lęków...



Kamienica lęków…
mroczne miejsce…
odbiera mi siły i chęć do życia…
znam każdy z tych poukładanych na pułkach lęków…
lęk…
przed samotnością…
do której paradoksalnie dążyłam…
przed uczuciami…
które zniszczyły mnie bez skrupułów…
przed miłością…
która budzi obrzydzenie i chęć ucieczki…
przed ludźmi…
który dalej niszczy moje myśli…
przed bólem…
który stał się codziennością…
przed złem jakie mogę komuś wyrządzić…
nieustannie blokowany w moich myślach…
przed bliskością…
nieustanie wracający jako patologia…
przed czarodziejem…
w którego oczach umarłam już dawno…
przed pustką…
która stała się niezbędna do sztuki przetrwania…
przed sobą…
jako dziecko którego nie znam
a nienawidzę ponad wszystko…

dużo tych trofeów…
zastygłych i nigdy nie wyczyszczonych…
pogrążonych w ciągłym mroku…

piętro…
drzwi zamknięte na klucz,
który nieustanie noszę na szyi…
wiem co jest za dziwami…
skrzypienie …
jestem już w środku…
piwnica…
mój pokój...
pokój hotelowy z piętrowym łóżkiem…
piwnica w tamtym przedszkolu…
zapałki…
papieros…
pasek z dodatkowymi dziurkami…
alkohol…
odór…
wanna z prysznicem…
głos czarodzieja już za moimi plecami…
przeklęta szóstka…

już nie umiem patrzeć na to z emocjami…
już nie umiem tego wspominać z jakimś
żalem…
cierpieniem…
bólem…
czy nawet nienawiścią…
zdarzyło się…
życie…
Ciągle słyszę to bezsensowne słowo…
wybaczenie…
wiem, że nic to nie zmieni…
moje zło jakiego się dopuściłam nie minie…
nie cofnę czasu…
życie…

oto mój przedsionek piekła…
cała kwintesencja kamienicy lęków…
to miejsce odbiera sens tego cyklu…
odbiera potrzebę tych tekstów…
odbiera wszystko…
logikę pisania, mówienia…
Może jutrzejsza podróż przyniesie jakieś zmiany…
może…
a może nie i wycieczka zakończy się właśnie tu…

4. Miasto snów... / Liceum...




Brukowane chodniki…
most nad torami…
działki i drzewa otaczające mnie dookoła….
kamienice sypiące się z tynku…
zatęchłe bramy…
tramwaje ulice pogrążone w ciemności…
jak dobrze znałam te miejsca…
jak długo przemierzałam je bezmyślnie
zabijając obrazy i myśli muzyką z słuchawek…
Nienawiść ukryła się w trawiącej mnie pustce…
ból i agresja wychodziły tylko pod wpływem…
na co dzień byłam poukładanym trupem…
koszmary o zombie…
ulice splamione krwią…
obozy przetrwania na szczytach budynków…
dziś wiem czym były te koszmary…
czym są te koszmary…
 ja jestem zombie…
niby człowiek ale martwy od lat…
nosząc w sobie ulice koszmarów
zaczęłam bać się samej siebie…
nie tej niebezpiecznej, złej i mrocznej…
tą część siebie znam aż za dobrze…
tej drugiej…
zabitej wiele lat wcześniej…
ukrytej w zakamarkach pamięci…
związanej łańcuchami powinności i obowiązków…
dziecko nigdy nie powinno czuć się za kogoś odpowiedzialne…
dziecko nigdy nie powinno starać się być już dorosłe,
nie z czyjejś decyzji i woli…
ale ja nie byłam nigdy dzieckiem…
byłam potworem opakowanym w kostium dziecka…
tylko tak dostrzegałam siebie w snach…
jako potwora …
czarodziej o to zadbał…
dziś znowu dostrzegam jego słowa…
znów rozważam czym one są…
zaklęcia, voodoo, czarna magia …
kłamstwa, w których nie dostrzegam obłudy…
pamiętam sny o śmierci…
wydawała się tak przyjemna…
koszmary oparte na otaczających mnie ludziach…
nie lubiłam wtedy towarzystwa…
kolejne noce bezsenności…
lub umęczone noce na ulicy koszmarów…
dziś zastanawiam się jak człowiek, głupi dzieciak,
może funkcjonować w takim systemie…
dostrzegam Kamienicę lęków…
dawno tam nie byłam…
bo mój największy lęk otacza i towarzyszy mi codziennie
jak tylko opuszczę dom…
nieustannie…
niezmiennie…
tego lęku nie da się uniknąć…
Chyba, że na bezludnej wyspie…

Ale czas obejrzeć kamienicę…


3. Miasto snów... / Gimnazjum...



Piętro gimnazjum…
miesiące nie przespanych nocy…
a kiedy sen już nadchodził
sny rozrywające istniejące jeszcze serce…
a może resztki tego serca…
serca…
chyba nie wiem już czym jest…
koszmary oparte na czarodzieju…
oparte na krwi lejącej się potokami …
oparte na lękach związanych z ludzką obecnością…
sny osadzone w pustce i ciemności…
ciekawy czas…
nienawiść pulsująca w moich żyłach…
a sny przepełnione były agresją i mrokiem…
ciekawy czas…

purpurowy potok gęstej mazi spływającej po schodach…
zakrzepłe kawałki chropowatej substancji zastygłe na poręczach…
odrapane ściany ze śladami wbitych paznokci…
piwnica pełna mroku i przyszłości,
tak niepewnej w tamtym czasie…
czarodziej kroczy tuż za mną…
w realnym życiu i w snach od lat…
czas wyjść już z tej szkoły,
ulica koszmarów mnie wzywa…

2. Miasto snów... / Podstawówka...



Wchodzę po schodach…
tak dawno tu nie byłam…
ledwo pamiętam tę szkołę…
jestem już na samej górze…
podstawówka…
trzy lata życia…
koszmary z tego czasu było tak banalne…
przynajmniej przez pierwszy rok…
pamiętam bójki na korytarzu…
ale to było później…
po czarodzieju…

nie pamiętam wszystkich koszmarów
z tamtych pozornie beztroskich czasów…

druga klasa podstawówki…
od tego momentu pamiętam każdy koszmar…
czarodzieja…
i jego magię…
od lat próbuję zrozumieć moc jaką włada…
od lat próbuję zrozumieć klątwy jakie na mnie rzucił…

koszmary oparte na doznaniach, zapachu i kłamstwach…
kłamstwach, które stały się prawdą moje wnętrza…
koszmary w ciemnościach kilku pokoi…
z kilkoma przedmiotami…
papierosem…
paskiem z dodatkowymi dziurkami…
i obłędem w oczach…

czas zejść z tego piętra…

Już czas pójść dalej…

1. Miasto snów.../ Pierwsze kroki...





Krystaliczny potok przezroczystej wody…
muskający bezszelestny wiatr…
kwiecisty zapach lasu…
dreszcz lodowatej wody w skwarze i upale,
tak kojącej i łagodnie otulającej…
barwy przestrzeni, bez opamiętania rozrywające myśli…
słodka barwa głosu szumiących drzew i śpiewu ptaków…

jestem w parku w mieście snów…
znam każdą kamienice…
każdy budynek nie jest mi tu obcy..
oto moja nowa podróż do serca snów…

park to jedno z niewielu przyjaznych miejsc w tym mieście…
będę wracać tu myślami w czasie spaceru ulicami miasta…
….
brukowany dziedziniec wielki gmach szkoły…
porwane flagi…
połamane ławeczki…
wchodzę przez duże toporne drzwi
od lat wyłamane w tym opuszczonym miejscu…
pierwsze moje koszmary…
pamiętam je za dzieciaka…
opierały się głównie na stracie ludzi mi bliskich…
rodziny, kolegów, ludzi, których znałam z mojego miasta…
aż uśmiech maluje mi się na twarzy…
koszmary oparte o plagę krokodyli lub dinozaurów…
niszczących miasto…
byłam wtedy dzieciakiem…
pamiętam przebłyski, że bałam się potworów…
szkoda, że tak szybko przestałam się ich bać…
a raczej dostrzegłam, że potwory siedzą w ludziach
i to ich należy się bać…
dziecko przestaje wtedy być dzieckiem…
dziwna retrospekcja…
nie lubiłam tej szkoły…
a zarazem w tych ruinach snów jest tyle wspomnień…
poszukam tu zrozumienia…
może jakieś stare zdjęcia przywrócą utraconą pamięć…
może zrozumiem, czemu utrata,
była wtedy największym lękiem….

Skazałam się na banicje…




Nie powinniście mnie szanować….
nie powinniście mnie lubić…
nie powinniście mi ufać …
żadne pozytywne odczucie jakie od was otrzymuje…
… nie powinniście …

coś się zmieniło…
nie jestem sobą…
ten stan mnie zabija…
a ja nie umiem z niego zrezygnować…
nie chcę z niego zrezygnować…
przez krótką chwilę…
przez jeden, drugi moment…
coś czuje…
coś prócz pustki i bólu…
prócz nienawiści i złości…
coś czuję…
cena jaką mi przychodzi za to płacić
jest okrutna i nieludzka…
jeszcze większa samotność…
jeszcze większy ból i nienawiść do siebie…
i ta utrata czego ważnego…
powoli szukam usprawiedliwienia…
powoli przyzwyczajam się do tego stanu…
powoli przestaje dostrzega w tym swoje zło…
ale noc jest bezwzględna…
ona nie zapomina…
ona nie wybacza…
ona nie usprawiedliwia…
jak tylko próbuje zamknąć oczy…
to noc wypomina mi wszystko…
upadla mnie bez skrupułów…
odsłania cały mrok…
całą winę…
całą prawdę…

Skazałam się na banicję…
kiedy patrzę na Ciebie Panie, odczuwam ogrom żalu…
smutku…
bólu…
zdradziłam Cię…
swojego Mistrza, Króla, Pana…
skazałam się na banicje…
cierpię ale nie mogę wrócić…
bo znowu będę sama…
znowu nic nie będę czuła…

Boże tęsknie za Tobą z oddali…
jak bym stała spragniona przy butelce wody…
na pustyni w skwarze i wycieńczeniu…
i nie mogę się napić…
bo sama tę butelkę wsadziłam do szklanej skrzyni…
którą zamknęłam na klucz i go wyrzuciłam…
umieram…
z własnej woli…
chcę uciec jak najdalej od Ciebie…
bo ta zdrada boli niewyobrażalnie…
żałuje…
Ale potrzebuje człowieka…
potrzebuje kogoś poczuć…
żeby poczuć siebie…
że żyje…
że nie jestem jeszcze trupem…
tak do końca…
ale żałuje…
bo to nie jestem ja…

Wezwanie z oddali...




Dziś tęsknie…
za sobą…
tą, którą byłam…
a może jeszcze gdzieś jestem…

dziś cierpię…
bo sprzeniewierzyłam się …
złamałam własne reguły za cenę…
cenę, której nie powinien nikt ponosić…
nikt nie powinien dźwigać tego brzmienia…
kiedyś nienawidziłam siebie…
dziś nienawidzę czarodzieja i siebie…
po tylu latach znalazł słaby punkt…
lecz nie odkrył tego, że uderzając w nich,
zatraci własną osobę…
nienawidzę…
cierpię…
staczam się…
….
dalej nie umiem pozbyć się
strachu przed gniewem ludzi…
przed ich ocenom…
przed ich zawodem…
dalej nie umiem wykorzenić troski…
o ludzi, których nawet nie znam…

wyczuwam głos gdzieś w oddali…
wzywam mnie do podróży…
drogi…
przygody…
męczarni w odkrywaniu własnych motywów…
powodów…

czuje już jej melodię…
lecz coś jeszcze mnie wstrzymuje…
ból nie przekroczył jeszcze nowej skali…
każda podróż do własnego mroku podnosi poprzeczkę…
znowu zbliżam się do kolejnej…
jeszcze tylko chwila…
moment…
a cierpienie i nienawiść zawładnie mym wnętrzem…
zepchnie mnie w odmęty własnych koszmarów…
tam będę szukać drogi,
która pozwoli mi zrozumieć dlaczego…

szeleszczący dźwięk spod stóp…
zapach powietrza w przestworzach…
odór własnego ciała…
strach własnych myśli…
 burza szalejąca pomiędzy chmurami…
i to puste spojrzenie w gładkiej tafli lustra…
znajdź mnie!
błagam…
proszę pomórz konającemu…
jestem w agonii własnych decyzji i wyborów…
odnajdź moje serce, bo życie trupa jest zbyt ciężkie…
odszukaj je …
proszę…
pragnę czuć coś więcej niż zło…
krajobraz utkany z kawałków szła i krwi
raniący od lat i odbierający człowieczeństwo…
powalone drzewa,
 które miały dawać pokarm i wytchnienie w cieniu…
słońce wypalające blizny na sumieniu…
zeschnięta ziemia na wiór, raniąca stopy emocji…
i klatki ostrokrzewów, nie rozkwitłych pąków róż,
trzymające w szachu uczucia obumarłe…
burza piaskowa
pozbawiająca dostrzeżenie prawdy własnego jestestwa…
całość otoczona murem zbudowanym z kłamstwa radości…
tym tu się stałam…
kimkolwiek jesteś…
odnajdź mnie…
bo ja już siebie nie widzę…
nic już nie wiem…
odnajdź mnie…
uratuj…
proszę…



Nagrobek dobra...

Nie mam już o co walczyć…
nie ma już nic…
nawet siebie…
wszystko co mnie stanowiło…
wszystko o co walczyłam…
wszystko …
oddałam za cenne zniszczenia siebie…
za cenę własnego ciała…
za chwilę przyjemności…
co gorsza nawet nie swojej przyjemności…

dziś jestem już w pełni przedmiotem…
taką siebie uczyniłam…
to nie ludzie krzywdzą i niszczą nas najbardziej…
oni są zapalnikiem…
największe rany zajadamy sobie sami…
sami siebie karzemy, wykorzystujemy, wypaczamy…

znam grę w oszustwo…
znam grę masek i ułudy…
znam ją doskonale…
i po raz kolejny rozpoczęłam tę grę…
lecz tym razem z własnej woli…
przez konsekwencję własnych czynów…
….
przez czyny jakich się dopuszczamy…
nie zasługujemy na miłość, zaufanie i dobro…
jesteśmy zwykłymi skurwielami…
jesteśmy źli…
nie ma na to żadnego usprawiedliwienia…
nigdy nie spojrzę na to łagodnym okiem…
i tak potępiamy siebie nawzajem…
co gorsza ja potępiam ciebie bardziej…
ciebie i siebie…
bo mam świadomość jak złym jest to czego się dopuszczamy…

stoję nad grobem własnej moralności i zasad…
stoję nad przepaścią własnego dobra…
zakopuje je powoli i jednostajnie…
psuję się i upadlam…
upokarzam i odbieram sobie godność…
jeszcze tylko chwila…
jeszcze moment i będę stawiać nagrobek…
jeszcze chwila i ostatnie łzy wyleje..
i będę taka jak wszyscy…
pochłonięta światem, którego nienawidzę…




Porażka...




Stałam się tym co nienamacalne…
całe życie walczyłam…
z bólem…
nienawiścią…
złem …
cierpieniem…
śmiercią…
to wszystko trawiło moje serce…
niszczyło je…
nie jestem wojownikiem…
jestem dezerterem…
tchórzem…
zbrodniarzem…
zdrajcą…

kiedyś miałam marzenia o dobru…
broniłam się przed tym jak widzą mnie ludzie…
jak mnie nazywają…
dziwka…
kurwa…
szmata…
walczyłam z opiniami, że jestem nie taka…
nie tak jak wszyscy…
nie taka jak powinnam…
wściekle walczyłam i szłam w zaparte…
uciekałam przed nienawiścią…
nie tylko do siebie…
ale ją jeszcze akceptowałam…
przyjęłam ją…
bo to chroniło innych…
innych przed moją nienawiścią do nich….

nauczyłam się żyć bez uczuć…
bez pragnień bliskości i miłości…
nauczyłam się wydawać chłodny osąd…
kłamać bez mrugnięcia okiem…
udawać rzeczy, których nawet nie znam…
prawda stała się wrogiem…
odsłoniła by zbyt wiele brudu…
a nikt by tego nie zrozumiał…
nie uszanował by tego…
może parę osób...
jeśli w ogóle…

kiedyś miałam marzenie być lepszym człowiekiem…
dobrym…
współczującym…
uczynnym…
pomocnym…
wspierającym…
kochającym…
kiedyś…
dziś …
leże na skraju pola bitewnego…
jako trup i przegrany…
nie stoję już na nogach…
nie mam już siły…
obok mnie leży nienawiść i zło…
przegrałam i będę tym czym widzą mnie ludzie…
nie mam już domu ani rodziny…
nie mam już nic, prócz gorzkiego smaku porażki…
metalicznego posmaku zła…
i tępego poczucia bólu…

będę taka jak wszyscy…
dwulicowa…
zakłamana…
zła…
skupiona tylko na sobie…
a wszystko co było dobre, o co walczyłam…
zostanie zamknięte w lochu za niewinność,
która zniszczyła moją nędzną skorupę……..

Czarodziej...



Dziś wrócę do bajki o czarodzieju…
słyszę już jego kroki…
odbijają się echem w moim zbolałym sercu…
słyszę jego głos…
tak pusty i pozbawiony życia…
czuję dotyk jego dłoni…
bolesny i pozbawiony człowieczeństwa…
czuje jego zapach…
niszczący mnie od lat…

czarodziej ma wiele odsłon…
umie zmieniać się z sekundy na sekundę…
jak gdyby nosił w sobie wielu ludzi…
zna wiele zaklęć…
jego ulubionym jest przemoc…
a najczęstszym, normalność…

Czarodziej jest zły do szpiku kości…
mimo, że udaje dobrego…
ukradł mi coś…
to było albo dzieciństwo…
albo niewinność…
sama już nie wiem…
rzucił na mnie klątwę…
nienawiści…
agresji…
strachu...
brudu…

Czarodziej użył jeszcze jednej magii…
przemienił mnie w siebie…
nie wizualnie…
wewnętrznie…
jak gdyby zamieszkał w mojej głowie…
każda opinia, o samej sobie, wychodzi z jego ust…
to on mnie ocenia…
on nadaje kształt mojej osobie…

dziś znowu przygotowuje się na spotkanie z nim…
i tak od lat…
jestem bezsilna w tej walce…
lecz będę walczyć...
bo tego czarodziej mnie nauczył…
wyszkolił mnie na kameleona…
zmieniam kolory aby nikt nie dostrzegł
jak bardzo czarnym stworzeniem jestem…

Czarodziej uczynił ze mnie przedmiot…
bardzo elastyczny i wielofunkcyjny…
lecz czarodziej nigdy nie dostał się do mojej duszy…
i właśnie o nią walczy od lat…

Już niebawem się spotkamy…
albo i nie…
to zależy od twojej magii…
I od mojej...
miałam dobrego nauczyciela…
podstępnego, złego i pozbawionego uczuć…
nauczyłeś mnie wystarczająco abym mogła przetrwać…

Zagrywki...



Melodyjny posmak szaleństwa…
harmonijny zapach powietrza…
nieprzenikniony dotyk twoich dłoni…
pokusa i kłamstwo tocząca nasze zbolałe serca…
nie dostrzegam każdej twojej zagrywki…
nie znam się na tym…
nie patrzę na świat w tych barwach…
w tak zabrudzonych seksualizacją…
nie dostrzegam, że i moje czyny mogą być zabrudzone…
podtekstem i kuszeniem…
wybacz mi człowieku…
już ubrudziłam Cię sobą…
wybacz mi, że nosisz znamiona mojej skazy…
mojego wypaczenia…
nie jestem czysta…
a coraz bardziej dostrzegam,
że brudzę każdego kogo dotknę…
wybacz mi człowieku…

poszukujesz we mnie pewnego rodzaju ukojenia…
ja Ci go nie ofiaruje….
mogę obdarzyć Cię tylko cierpieniem…
tylko bólem…
tylko brudem…
nie zakleisz mną rany,
 która krwawi w twoim sercu…
nie mam Ci nic do zaoferowania…
a wiem, że pragniesz tylko mojego ciała…
ale i ono, nie jest i nigdy nie będzie Ci dane…
możesz nazywać to miłością…
głupiutkie kłamstwo dla naiwnych…
oboje wiemy, że to tylko pożądanie…
wybacz mi człowieku…

pogrywam sama z sobą…
wierząc w to, że nie ulęgnę pokusie…
pokusie, która wiedzie mnie na zatracenie…
twój pocałunek zatruwa mi myśli…
jest jak choroba trawiąca mój umysł…
cała moja istniejąca logika sprzeciwia się temu…
lecz pożądanie, tego zakazanego owocu jest potężne…
 pożera mnie i płonę wewnętrznie…
tak obcym jest to uczucie…
tak kuszącym alby się do końca zniszczyć…
ta droga wiedzie mnie ku autodestrukcji…
ta droga myślenia jest niemoralna w moim sumieniu…
lecz coś przynagla i kusi mnie wciąż aby nią podążyć…
wybacz mi człowieku…

noce stały się bezsenne…
walcząc z własnymi pokusami nie mogę zasnąć…
złamałam ostatnio wiele zasad…
wytycznych, które miały mnie trzymacz z dala od kłopotów…
każda złamana zasada niesie za sobą konsekwencje…
każda złamana zasada ciągnie za sobą inne zasady…
machina już ruszyła…
a ja stoję i opieram się jej sile…
walczę z pragnieniami…
uczuciami…
intelektem…
walczę, bo tylko to znam najlepiej…
bo tylko walka trzyma mnie jeszcze w pionie…..

Eskapada agresji…




Czułe ciepło twoich dłoni…
ale ty nie masz dłoni…
Czuły pocałunek twoich ust…
tyle że ty nie masz ust…
czułe ciepło twojego oddechu…
oddech…
a raczej substancja wypełniająca moje zmysły…
zatruwająca mnie tą agresją…
nienawiść znów mnie dogoniła…
odebrała mi rozum …
i gna mnie tam, w bezmiar nocy…

widzę Cię człowieku…
obrałam Cię dziś za ofiarę mojego szaleństwa….
obserwuje twoje kroki…
twoje gesty i ruchy…
pragnę wygrać z bezsilnością…
po raz kolejny…
i właśnie ty człowieku będziesz moim celem…
stoję już na wprost ciebie…
jesteś taki sam jak on…
nie w każdym calu…
ale wiem, że na tyle go przypominasz…
że na tyle jesteście podobni…
na tyle jesteśmy podobni…
że sprowokuję Cię do tej walki…
już pięści poszły w ruch…
dostałam parę razy od Ciebie…
ból?
Chyba w tym stanie nie znam tego pojęcia…
pragnę poczuć, że żyję…
pragnę poczuć, że niemoc już mnie nie zabiła…
że bezsilność nie pokona mojego wnętrza…
nawet jeśli przegram …
to nie istotne, liczy już tylko się walka…

wybacz mi człowieku…
nie znam nawet twojego imienia…
wygrałeś…
nie ważnym jest to, że zwiałeś…
wygrałeś tym, że uciekłeś z mojej chorej gry…
zawsze rano liczę na to,
 że nie uczyniłam Ci zbyt wielkiej krzywdy…
że tak jak ja, czerpałeś z tego satysfakcję…
oboje mamy ślady na twarzy po tej walce…
oboje przegraliśmy z agresją…
ale ja jestem większym przegranym,
bo to ja sprowokowałam Cię do tej walki…

noc nie daje mi już wytchnienia…
nie daje odpoczynku…
sen jest ułudą mojego jestestwa…
pragnę zasnąć …
i tylko ty mój kochanku dajesz mi tę możliwość…
wtulam się w twoje kłamliwe procenty…
i pozwalam przejąć Ci władzę nad moim ciałem…
ulegam Ci w kółko i w kółko…
oddaje się tobie udając,
 że nie dostrzegam nienawiści,
która wciąż kryje się za twoimi plecami…

Wiatr...



Czujesz przeszywający oddech…
czujesz przenikliwy nieistniejący dotyk…
czujesz bezdźwięczne zaproszenie…
wyciągasz dłonie aby poczuć go jeszcze bardziej…
delikatnie stąpasz w jego objęciach…
otula Cię zmysłowym dotykiem…
stąpasz w rytmie jego melodii…
tańczysz z nienamacalnym…
niedostrzegalnym…
a jednak tak czułym i łagodnym…
powietrze rozwiewa kosmyki włosów…
czujesz jego pocałunek na szyi, twarzy, dłoniach…
tańcząc z wiatrem trzeba pamiętać czym jest...
może być czuły i łagodny…
wesoły i przyjemny…
ale może również być zimny i niebezpieczny…
przeszywający każdą komórkę ciała…
mrożący krew w żyłach…
jak i ciepły i troskliwy…

romans z wiatrem jest tańcem…
na polanie…
w przestworzach…
na drogdze i wodzie…
romantyczny i nieprzewidywalny kochanek….
podkochuje się w tobie od lat…
od lat karmie się twoim tchnieniem…
obserwuje twoje słowa w koronach drzew…
a jednak zdradziłeś mnie podczas rejsu…
zaufałam twojemu ciepłemu szeptowi…
nie zaufam ci już nigdy…
dorosłam mój słodki kochanku…
a jednak coś ciągnie mnie w twoje ramiona…
coś nęci i kusi…
po mimo wiedzy, że możesz mnie zabić…
po mimo niebezpieczeństwa…
wołasz mnie z oddali…
lecz nie po imieniu…
wołasz tylko moje serce…
pragniesz znowu nim zawładnąć…
pragniesz mnie w swych ramionach…
a ja pragnę znów otulać się twoim łagodnym głosem…
znów wpadnę w twe ramiona…
znów dam się skusić twoim obietnicą wolności…
pomimo ryzyka…
pomimo lęku…
pomimo rozsądkowi…
otul mnie dzisiaj ten jeden raz
 i zatańczmy, jakby to był ostatni już raz….

Drzewo wisielców...



Pod drzewem własnego życia…
w meandrach korzeni…
w suchych, oklapłych liściach…
na grubym sznurze milczenia…
zdrada wydała swe owoce…
ponure krople deszczu nie spływają już po twarzy…
zbyt wiele zawodu, życie doświadczyło, konary drzewa…
znam się na ludziach…
wiem jacy są…
na szczęście dalej się mylę co do nich…
to dobrze…
bo jeśli kiedyś przestanę się mylić…
bo jeśli kiedyś ocenie precyzyjnie…
to świat będzie już na skraju upadku…
będzie gorszy niż jest dziś…
mylę się …
więc znaczy to, że nie wszystkie czarne
scenariusze się sprawdzają…
dziś znów patrzę na drzewo mojego życia…
widzę każdą skazę…
każde pękniecie…
martwicę wyniszczającą owe drzewo…
ból ma wiele wymiarów…
lecz czasem mam wrażenie, że już go nie odczuwam…
owy próg został przekroczony dawno temu…
teraz odczuwam tylko smutek…
bo znowu zaufałam…
bo znowu dałam szanse…
bo dałam sobie iluzje…
nadzieję, że może w końcu ktoś
dobrze wykorzysta to zaufanie…

Z krainy, z której pochodzę, za zdradę płaci się życiem…
lecz jestem dziś tu…
i cena tej wiary w ludzkie dobro jest zbyt wysoka…
lina na drzewie będzie mi przypominać…
o czasach gdy zdrada znów zagościła w moim życiu…
o czasach gdy pozorne dobro przegrało z rzeczywistością…
o czasach…
zawodu i smutku….



Spadochroniarze...




Chwile gdy siedzisz na tym miejscu …
samolot jeszcze nie ruszył…
serce już masz w gardle…
nogi już jak z waty…
ruszamy na pas startowy…
patrzysz po twarzach…
strach przeplatany z radością…
ekscytacja z niepewnością…
adrenalina zanurzona w lęku…
czujesz już rozpęd i delikatne wnoszenie…
do stabilizacji lotu jeszcze chwila…
myśli chaotyczne czy wszystko pójdzie tak jak należy…
lot stabilny, połowo drogi w górę za nami…
próba od stresowania…
oddechy, rozmowy, uśmiechy…
strach ma różne oblicza…
a ty dalej nie rozumiesz czemu wybrałeś właśnie ten strach…
czemu nie grasz teraz w szachy?
czemu nie pływasz…
albo nie jeździsz jako rajdowiec?
wszystko było by lepsze, bo stoisz twardo na ziemi…
a jednak wybrałeś spadanie…

drzwi otwarte strach zamieniony w skupienie…
dalej go odczuwasz…
ale teraz najważniejsze jest już tylko wyjście…
prawa noga w drzwiach…
prawa i lewa ręka wsparta o „futrynę”
sygnał…
wyskakujesz twarzą do odlatującego samolotu…
widzisz jak odlatuje, a ty po prostu spadasz…
nie liczysz jak kazali…
nie pamiętasz o tym…
zalał cię strach z adrenaliną…
raptownie zwalniasz…
patrzysz w górę…
czasza otwarta, wszystko gra…
jest dobrze …
żyje!
teraz tylko linki do sterowania…
lecimy…
rozglądasz się dookoła…
widzisz ludzi na spadochronach…
wszystko działa…
widoki miażdżą twoje zmysły…
z góry wszystko wygląda inaczej…
piękno zachodzącego słońca…
piękno otaczającej cię wody…
zieleń pod nogami…
z tej wysokości nie widać ludzi…
widzisz małe punkty…
to chyba samochody…
jest niesamowicie, bo lecisz…
było warto dla tego uczucia…
dla tej chwili lotu…
250 metrów do ziemi…
czas przygotować lądowanie…
100 metrów, ustawienie pod wiatr…
widzisz już źdźbła trawy …
zaciągasz linki aby wyhamować…
jesteś już na ziemi dziękując Bogu, że znowu dał łaskę…
że znowu się udało…
że jesteś cały…
że inni też bezpiecznie wylądowali…
patrzysz w niebo z dziwną nostalgią…
i wiesz, że pragniesz dalej to robić…
pomimo strachu…
pomimo lęku…
pomimo sygnałom organizmu i umysłu…
bo serce mówi, że zaczynasz to lubić…

Boże chroń wszystkich skoków!
opiekuj się nami…
nie pozwól nam spaść z wysoka…
i oby każdy skoczek nigdy
bardziej nie pokochał skoków od Ciebie!
I obym ja nigdy nie pokochała sków bardziej od Ciebie…
Bo Ty jesteś panem życia i śmierci!
Bo ty dałeś nam możliwość i łaskę…
Ty nas stworzyłeś…
i Ty dałeś nam pragnienie bycia bliżej Ciebie!

Znieczulica...




Każdy z nas ma odciśnięte piętno…
czasem domu…
czasem ulicy…
czasem innych przechodniów naszego życia…
czasem tylko sytuacji…
Każdy z nas coś niesie…
jedni niosą plecaki doświadczeń…
inni krzyże swojego życia…
jeszcze inni określone spodnie…

To warunkuje nasze zachowania, reakcje i czyny…
nie usprawiedliwia błędów, grzechów, przestępstw…
ale wpływa na kręgosłup moralny…

Widzimy wiele ludzi, którzy upadają, lub już lezą na ziemi…
niektórzy z nas nie chcą im pomagać
ale i nie chcą ich dobijać…
Może masz ich jeszcze w pamięci?
Może dalej przed zaśnięciem dostrzegasz ich wyraz twarzy…
Może w ataku śmiechu i rozbawienia
nagle oczami wyobraźni widzisz ich wzrok…
Albo szybko o nich zapomniałeś…

Moje przekleństwo i dar…
pamięć każdej osoby z ulicy mojego życia…
każdego zgnębionego…
każdego smutnego…
każdego w rozpaczy…
każdego w bólu…
każdego w cierpieniu…
każdego pokonanego przez nienawiść…
każdego…

W spokojnym powiewie dnia…
w monotonii codzienności…
w promieniach zwyczajności…
dziś…
oczami wyobraźni dostrzegam każdego
komu nie pomogłam…
kogo zignorowałam…
do kogo bałam się podejść…
dostrzegam ich oczy i duszę…
widzę ich jakby dalej stali tuż przede mną…

Ludzie wychowani przez przemoc
czasem okrywają inny sens życia…
niektórzy uczą się patrzeć na świat w innych kategoriach…
czasem zdarza się, że potrafią spojrzeć łagodniej na innych…
tych ludzi trochę jest na świecie…
z których nieustannie toczy się ból…
z których nieustanie wydziera się cierpienie…
rozejrzyj się i zobacz człowieka obok siebie…
rozejrzyj się i zobacz czy ktoś nie potrzebuje twojej dłoni…
rozejrzyj się człowieku!
za długo już idziesz ze wzrokiem wpatrzonym w siebie…



Okowy śmierci…



Zmysłowe doznanie powietrza
otula poprzez płynna substancję
rozchodzącą się po moim organizmie…
moja dolina śmierci, w której zawsze przegrywam…
moja rozpacz i przepaść, w którą skoczyłam…
lecz ta przepaść ma dno…
to nie jest przepaść mroku i zatracenia…
to tylko przepaść bólu i cierpienia…
smutku i rozpaczy…
bezsilności i strachu…
substancja mnie niszczy od środka…
substancja wyżera wszelkie dobro
jakie udało mi się wywalczyć…
wszelkie dobro jakie udało mi się wyskrobać
ze skorupy zwanym ciałem…
w przepaści nie ma nadziei…
tam się tylko spada…
brakuje mi tam jakiegoś spadochronu…
liny…
na dnie zawsze, jest już tylko trzask łamanych kości…
na dnie jest tylko śmierć…
Ludzie myślą, że umrzeć można tylko fizycznie…
w momencie zatrzymania akcji serca…
zatrzymania procesów chemicznych mózgu…
mylą się…
można przeżyć śmierć
własnego serca…
własnego umysłu…
własnego sumienia…

Śmierć ma wiele wymiarów…
i każdy wymiar, prędzej czy później
prowadzi do fizycznej śmierci…




Jeśli się uda...



Miałam sen…
 o plaży…
 o morzu…
 o spadaniu…
o emocjach…
 bólu…
 krzyku…
 cierpieniu…
miałam sen…
 o pomieszczeniach…
 o przestrzeni…
 o ciszy…
o uczuciach…
 strachu…
 smutku…
 rozpaczy…
to tylko sny…
nic nie warte chore wyobrażenia…
żyje w świecie pełnym chaosu…
czując się obcą w swym gatunku…
inna w swym bycie…
chciałam być kiedyś dobra…
 a mam serce z kamienia…
chciałam być silna i odważna…
 a jestem porażką…
chciałam być dumna i lepsza…
 a jestem tchórzliwa i brudna…
….
może to nie jest wina świata…
może to ja, jestem pomyłką…
może …

Świat runie od fali zła, którą sam nakręca…
Świat zgnije od fałszu, który rozpościera…
Świat zniknie od nienawiści, którą rozsiewa…
a ja zniknę razem z nim…
chyba że niebo istnieje…
to jest nadzieja że będę …
na zawsze…
wiecznie…
w lepszym miejscu…
jeśli tylko mi się uda…
jeśli tylko będę lepsza…



Dialog westchnień...





Wschody słońca skąpane
we krwi i błękicie krajobrazu…
promienie słońca uspokajają zmęczony już oddech…
potulny szum samochodów,
 który wzmaga się z minuty na minutę…
warkot rozmów i dialogi spojrzeń …
jednostajny krzyk ptaków …
tonacja kroków dookoła mnie…
dzieli mnie tylko szyba samochodu…
a dla świata jestem niedostrzegalna…
dym wypełniający płuca i przestrzeń…
chaos i harmonia myśli…
sprzeczności i ułudy…
kłamstwo oblane szarością oczu…
jakby siliły się na jakieś łzy…
lecz skorupa ta ich nie zna…
a może raczej zapomniała czym one są…
szepty wypełniają moje zmysły…
demony krzyczące o nienawiści…
tysiące twarz ludzi we mnie…
miliony spojrzeń i reakcji…
wieczność usypana płatkami
białych, czerwonych i czarnych róż…
Ścieszka ku czemuś co niedostrzegalne i odległe…
a tak bliskie i utęsknione…
korowód przygnębienia i porażki
pomieszany z myślami …
przepaść już pod jedną z nóg
lecz ciężar dalej nie przeważony…  





Upadek Cienia...




Dzisiejsza noc…
ostatnie noce….
Wspominam dawne noce…
budziły tyle lęku i obaw….
nauczyłam się kochać noc…
czerpać z niej satysfakcje…
z ciemności…
z mroku…
z ukrycia…
lecz nigdy nie przestała mnie wyniszczać…
człowiek przyzwyczaja się do wielu rzeczy…
do wielu uczuć, odczuć, emocji…
człowiek umie przyzwyczaić się do wszystkiego…

W ostatnich dniach runął mój filar…
podstawowa postać mego wnętrza została pokonana…
Cień poległ i odsłonił te istotę…
lecz nie ja go pokonałam…
świat to zrobił bez skrupułów…
Cień był pyszny w swym jestestwie…
liczył na to, że jest murem nie do przejścia…
a zniszczyło go niewiele…
czuje ulgę gdzieś wewnętrznie…
ten paradoks, przecież widzę konsekwencje…
widzę nagość swego wnętrza…
tak to prawda co wspominał o istocie…
jest to kruche i niepewne…
przelęknione i tak słabe…

przepaść krzyczy w moim wnętrzu…
kusi nocą do zrobienia tego kroku…
opatula mnie swym mrokiem…
szepce czule nierozważnie,
że w nagości swego wnętrza
jest pułapka dość skuteczna…
tak przyglądam się przestrzeni…
może wcale tam nie spadnę…
może wzbije się w niebiosa…
może latać się nauczę…
pragnę sprawdzić tę teorię…
pragnę zniszczyć swoje wnętrze…
lecz jest we mnie też wojownik…
on nie podda się bez walki…
co ciekawe nie jest maską mego wnętrza…
jest tu jakąś wspólną częścią…




Przepaść...



Ten szum oceanu…
wiatr smagający
pojedyncze kosmyki włosów…
dźwięk pomieszany
z ptakami, ludźmi i pluskiem wody…
ból zawsze był tylko zasłoną…
tak jak cierpienie czy smutek…
jak uśmiech i radość…
maski okrutne wciąż przysłaniające prawdę…
przysłaniające pustkę dziecięcą…
słowa jak brzytwa podrzyna gardło niewinności…
dotyk jak lina odbiera tlen prostocie…
przemoc niczym pocisk rozdziera wrażliwość…

wszystko jest ułudą tej brudnej skorupy…
na końcu zawsze zostaje bezsilność…
lecz nie jest samotna w tej drodze…
jest jeszcze strach i nienawiść…
nie do świata otaczającego skorupę…
nieustannie jej celem jest wnętrze truchła…

Każde uderzenie serca doprowadza mnie waśnie tu…
do tej krawędzi….
przepaści bez dna…
Cicho liczę, że na dnie jest lawa…
może ona wymarzę istnienie mojego jestestwa…
może ona usunie wszelkie ślady i dowody na moje istnienie…

Stojąc na krawędzi
coś ciągle mnie wstrzymuje…
niczym niewidzialna dłoń
kurczowo trzymająca mnie za ramie…
niczym niedosłyszalny głos
krzyczący zostań…
czasem sobie go wyobrażam…
jako czuły i ciepły…
pełen miłości i nadziei…

Patrząc w otchłań liczę sekundy,
Patrząc w otchłań czekam na sygnał…
sygnał do skoku bez spadochronu…




Wezwanie nocy...



Wojna cichnie już powoli…
chaos jakiś gdzieś już znikną…
moje wnętrze znów się jakoś zbiera w całość…
Lecz to kłamstwo, tak parszywe…
moje maski są związane jaką siłą…
podróż moja nie skończona…
wiem do czego ma prowadzić…
wiem co dostrzec mam naprawdę…
celem drogi i podróży jest odpowiedź nieustanna…
szukam ciągle i tak wściekle ukojenia i wytchnienia…
szukam tego w ludzkich oczach…
szukam wściekle w eskapadach…
lecz nie znane mi wytchnienie…
jak i spokój obcym bytem…
wciąż coś krwawi tak obficie…
wciąż uciekam w tę fantazje…
to o maskach, to o miejscach…
chyba pragnę poukładać,
własne miejsce, tak bolesne…
może szukam swego miejsca…
lub przyszłości tak niepewnej…
wciąż zadaje masę pytań
lecz odpowiedź tak odległa…
szepty ciągle krzyczą we mnie…
te obrazy wciąż wracają…
ten pasożyt wciąż mnie zjada…
krzyczy ciągle o tej zemście…
wciąż wytyka me słabości…
a mój umysł jest zbyt wątły…
tak brakuje mi rozsądku…
lub opinii bez emocji…
lecz mi obcym jest zwierzenie…
ja nie ufam bezpodstawnie…
lecz tak trudno jest mieć pewność…
nie możliwym to jest dla mnie…
znam tak dobrze te upadki…
umiem dobrze wyczuć człeka…
lecz za mało aby prawdę jakąś wyrzec…
aby fakty te przedstawić…
więc znów milczę w tej ciemności
by nie zrazić ludzi do mnie….
wciąż w mej głowie ta opinia się kołysze…
nikt by tego nie zrozumiał…
jak zrozumieć zło w tym świecie…
ono zawsze tak niezmienne…

Noc mnie wzywa swym cichym powiewem…
otula tak skrycie i niewymownie…
szepta w swym poukładanym roztargnieniu…
idę daj mi jeszcze tylko chwilę…
chwilę, na zabicie myśli………………………

Trzy odsłony...

Jestem bytem chaotycznym…
coś jest we mnie bezsensowne…
już udało mi się odkryć
trzy istoty gdzieś stworzone…
każda imię swe posiada…
lecz nie trwają oderwana…
są maskami związanymi…
mam kontrole jakąś złudną
by nie stały się koszmarem…
każda maska ma nad ciałem moim władzę…
w tej abstrakcji jestem świadom ich działania…
dziś chwila ta nadeszła by wyjawić ich imiona……

….
Czas was poznać nieco bliżej…
może znacz od najczęstszej mojej maski…
tak Ponura ciebie wzywam…
stań przede mną ma poczwaro…
dzisiaj każdy coś opowie…
ja o sobie …
wy o sobie…
Znam cię dobrze…
tam myślałam…
dzisiaj jednak coś mi nie gra…
chcę cię poznać nieco bardziej…
chcę przebadać i ogarnąć…
może pytań parę zadam…
co cię jara i napędza?
co przeżywasz w nocnych wersach?
czym kierujesz się w swym bycie?
co pociąga cię ukrycie?
mów poczwaro pragnę słuchać…
pragnę widzieć co stworzyłam…..


Ponura…

Witam, jaźno oderwana…
myśli moje są dziś smętne…
w sumie zawsze takie były…
pisze teksty, obserwuje…
bywa czasem, że maluje…
kiedyś z cieniem mnie myliłaś…
co nie dziwnym jest zjawiskiem…
co mnie jara zapytałaś?
jestem raczej romantykiem…
ból istnienia mnie pożera…
melancholik ze mnie podły…
nie przepadam tu za ludźmi…
lecz nie pomyl z ekscentrykiem…
bo znów wpadniesz w pułapkę cienia…
jestem raczej depresyjna…
co pociąga mnie wiesz sama…
dam ci parę lichych wspomnień…
zaburzeniem to nazywasz…
lecz tym jestem, tak wybrałam…
jestem drugą twoją skazą…
twoją maską i ratunkiem…
kiedy w ciszy samotności
musisz walczyć ze swym bólem…
ja nie jestem wojownikiem…
jeśli bardziej chcesz mnie poznać
zajrzyj szybko do swych tekstów
tam mnie znajdziesz, bez pośpiechu….





Teraz druga moja postać…
Rita, imię ci nadałam…
czym tu jesteś?
jakim bytem cię stworzyłam?
mów czym prędzej, pragnę słuchać...


Rita…

Cześ człowieku!
jestem młodą twą postacią…
Nigdy do mnie nie gadałaś…
ale fajnie cię tu poznać…
czym tu jestem?
trudno stwierdzić…
jestem trochę tu zwierzęciem…
zmieniam krzątały oraz barwy…
z kim się spotkasz tym się stanę…
jeśli mądrą masz być formą
będę mądra i roztropna…
jeśli głupią, czy niezdarą
jestem taką jak pożądasz…
lecz zasmucić muszę ciebie…
to nie ty mnie tu napędzasz…
me radary wyczulone, skierowane
na człowieka, z którym gadasz …
Umiem wyczuć wiele w człeku…
wciąż kopiuje, przepisuje zachowania…
wciąż się uczę od rozmówców…
lecz bez osób dookoła nie istnieje ma osoba…
poznać wcale mnie nie musisz…
bo mnie nie ma, bez tych ludzi…
W nich poszukaj odpowiedzi…
jestem tylko ich odbiciem…
tak pokracznym, zamazanym…
tym tu jestem, moja droga………




Teraz trzecia…
aż się boje…
mów mi szybko już o sobie…


Cień…


Witaj myślo oderwana…
już mówiłam gdzieś o sobie…
nie zamierzam strzępić ryła…
tutaj tylko ci dopowiem,
że nie możesz mnie wywołać…
jestem starsza od wcześniejszych…
mam tu swoją autonomię…
nauczyłam się jej z czasem…
nie pamiętasz, kiedy postać mą stworzyłaś…
bo ty stwórcą mym nie jesteś...
pozostałych też nie tworzysz ...
jesteś jaźnią oderwaną...
Jestem tutaj ekscentrykiem…
wciąż dostrzegasz mnie w kobiecie…
lecz ja nie mam płci żeńskiej…
lecz mężczyzną też nie jestem…
nie odczuwam żadnych pokus…
nie pociąga mnie co ludzkie…
ja się karmie bólem wokół…
lubię krzywdzić i zabijać…
taka prawa, moja wina…
do mej listy różnych grzechów,
których tutaj nie opisze
 dopisz jeszcze - zero skruchy…
nie odczuwam dyskomfortu…
nie żałuje swych wyborów…
taka jestem, tak pokrótce…
nie mów do mnie nigdy więcej…
jeśli będę chciał tu mówić
to opowiem o swej duszy…
dzisiaj żegnam się już z tobą
nie drąż sprawy nierozważnie
bo cię zniszczę w twym koszmarze…